Pomyślałam sobie wczoraj, że dzisiejszy, ostatni dzień świąt nie może być dniem zmarnowanym przed TV lub komputerem. Zwłaszcza przy ładnej pogodzie. Dlatego wszystko sobie zaplanowałam. Prawie co do godziny. No dobra, w rzeczywistości mieliśmy jak zwykle mocny poślizg.
Dziś poniedziałek a więc dzień treningowy. Ale świąteczny więc trening zamiast po południu zrealizowałam rano. No dobrze, po 11 :) Powiem szczerze, że po dwóch dniach obżarstwa (wszystko co jadłam było paleo ale obżarstwo to obżarstwo niezależnie od rodzaju spożywanej żywności) miałam straszną ochotę na porządny wycisk. Godzina szarpania 110 kg z podłogi i druga godzina troszkę mniejszych ciężarów to było to czego mi było trzeba ;)
Po treningu spakowaliśmy resztki ze świątecznego stołu do piknikowego koszyka i pojechaliśmy sprawdzić jak się miewa działka. Tzn sad. Tzn miejsce, w którym może w końcu kiedyś stanie nasz dom.
Przypominam sobie jak kiedyś, kiedy już od jakiegoś czasu mieszkaliśmy razem z K. jego mama postanowiła pokazać mi działkę. Pamiętam, że miała obawy czy mi się spodoba bo to w końcu wieś no i dużo drzew i dużo kłopotu. A ja się zakochałam chociaż to była jesień :) Teraz kiedy wpadliśmy na piknik w środku wiosny po prostu oszalałam. Sad pełen jabłoni i wiśni jest piękny. Prawdę mówiąc zastanawiam się jak zbudować dom jak najmniejszym drzewnym kosztem. Tzn żal mi wycinać choćby jedno z tych cudownych drzew. Zobaczcie sami:
A w trawie rosną pokrzywy, mlecze i szczaw, za którym po prostu szaleję. Nie rozumiem jak ktoś może orać działkę, żeby posiać na niej świeżą, sztuczną murawę. Naturalnego trawska pełnego bogactwa też nie ruszę!
Szczerze mówiąc sam piknik początkowo upływał w dość nerwowej atmosferze bo po wsi biegała brygada młodych mężczyzn w przebraniach i z wiadrami. Z każdej strony słyszeliśmy krzyki i obawiałam się, że wezmą mnie za „pannę na wydaniu” ;) Na szczęście chyba obcym odpuścili albo nie przyszło im do głowy, że ktoś warty oblania może siedzieć w starym sadzie.
Posililiśmy się więc paleo kanapkami z pieczenią z łopatki wołowej, sałatą, domowym majonezem i rzodkiewką, przegryźliśmy ogórkiem i marchewką i popiliśmy domową oranżadą z ksylitolem.
No i ja tradycyjnie objadłam się szczawiu. Zrobiłam kilka zdjęć, zamieniliśmy parę słów z byłymi właścicielami działki i pojechaliśmy z powrotem do naszego ukochanego smogu gdzie zostawiłam K. i pognałam na wieś z drugiej strony Krakowa.
Tam z kolei, w domku po dziadkach, urzędują trochę letniskowo moi rodzice. I tam postanowiłam poszperać w poszukiwaniu „propsów” do zdjęć. Znalazłam coś na kształt drewnianej furtki (idealny blat do zdjęć), emaliowaną miskę i taki kubek. Tata wyszperał dla mnie ręczne robione butelki z niebieskiego szkła i szklanki „musztardówki” z lat 70, jeszcze z etykietami :) Ale tym pochwalę się innym razem. Lecę wykorzystać resztkę wolnego!