Odkąd jem paleo tudzież bezglutenowo jakoś nie mam potrzeby „tradycyjnego” świętowania Tłustego Czwartku. Ten kto mnie śledzi od dawna wie, że co roku bojkotuję pączki i tego dnia jem po prostu boczek. Na tłustoczwartkową imprezę u znajomych przyniosłam po kilogramie boczku i salcesonu. W zasadzie jakby się zastanowić to to jest właśnie oddawanie hołdu tradycji:
Tłusty Czwartek inicjował zapusty, zwane też mięsopustami, czyli czas zabaw, uciech oraz sutego, tłustego jedzenia. Oprócz pampuchów jedzono również pierogi z kaszą gryczaną lub jaglaną, kapustę dobrze omaszczoną słoniną lub sadłem, albo w ogóle samą słoninę, dobrze omaszczony żur. Jedzono też wieprzowe żołądki nadziewane kaszą, tzw. maćki, i smażone albo gotowane jajka.
Tym razem jednak mnie tknęło! Zachciało mi się pączka. Postanowiłam jednak nie kombinować jak koń pod górkę i podejmować prób opracowania fit, low carb, low fat, low sugar wersji bo to w końcu jeden dzień w roku – dzień pączka. Poza tym już kiedyś próbowałam usmażyć ultra paleo kokosowe pączki i skończyło się zmarnowanymi składnikami oraz bólem głowy. Padło więc na zwykłe bezglutenowe pączki.
Mniejsza z tym. Wczoraj po powrocie do domu przystąpiłam do pracy. Były to moje pierwsze prawie klasyczne pączki i trochę żałowałam, że akurat nie ma w domu doświadczonej w tej materii mamy (zorientowani wiedzą, że tymczasowo z nią mieszkam) ale jakoś dałam radę. Usmażyłam. Zjadłam dwa. Były pyszne ale zostałam odczarowana. Może dlatego, że nie jestem fanką smażenia? Może dlatego, że bardziej cieszę się z domowej galaretki z owoców z własnego ogródka?
Mniejsza z tym, dzielę się z Wami bo przepis jest warto udostępnienia i jeszcze udało mi się dziś strzelić kilka zdjęć w pracy.
Bierzcie i korzystajcie! Tłusty czwartek jutro, jeszcze jest czas by skoczyć do sklepu.