Zbliża się weekend. Podobno w górach, na stokach są dobre warunki do jazdy więc pewnie część z Was wybiera się na południe Polski. Ja tym razem zostaję w domu ale postanowiłam podzielić się z Wami moimi wrażeniami z wizyty w podobno kultowej restauracji „Bury Miś” między Białką a Bukowiną Tatrzańską. A może się przyda? :)
Na wstępnie uprzedzam. W tej recenzji nie będzie zdjęć. Do Burego Misia trafiłam przypadkiem po aktywnym popołudniu na nartach (gdzieś między Świętami a Nowym Rokiem). Zniechęcona pseudo jedzeniem i zapachem starego tłuszczu w karczmach nieopodal stoku zadzwoniłam do siostry po radę. Powiedziała „Jedźcie do tego kultowego Burego Misia. Wszyscy go chwalą. A potem dajcie znać jak było bo jeszcze tam nie byłam”. Hmmm … :) No ale wracając do zdjęć a raczej ich braku. Dysponowałam wtedy tylko komórką a w restauracji panował półmrok. Zdjęcia, które zrobiłam są po prostu dramatyczne. Nie chcąc upodabniać się stylistycznie do Marthy Stuart pozwolę sobie zachować te dramatyczne ujęcia dla siebie ;) Wierzcie mi. Nie oddają uroku miejsca i jedzenia! Jako próbkę jakościową pokażę Wam tylko tytułowego misia i restaurację z zewnątrz.
Do rzeczy
To miejsce jest po prostu zatłoczone. Zanim znalazło się dla nas miejsce (przy stoliku, przy którym siedziała już starsza para) musieliśmy poczekać kilka długich momentów. Potraktowaliśmy to jako dobry znak.
Nasze zamówienie było dość standardowe. Ja zamówiłam spory kawał mięsa, którego nie jadam w domu – udziec barani z buraczkami a K. zamówił kotlet drobiowy z pieczonymi ziemniakami (zawsze to robi, zawsze!). W związku z obłożeniem trochę poczekaliśmy na realizację ale mijający czas umilała nam herbata i całkiem przyjemna muzyka (nie, nie góralska) a obsługa starała się na bieżąco informować o stanie zamówienia.
Kurczaka nie zamierzam komentować bo i nie ma czego ale mój udziec był pyszny. Chrupiący i soczysty, wzbogacony czosnkowym masełkiem świetnie komponował się z zasmażanymi buraczkami jak u mamy. A moja mama robi najlepsze zasmażane buraczki na Świecie więc jest się czym chwalić ;) Mimo, że z lekkim niedowierzaniem czytając kartę wyobrażałam sobie, że dostanę cały udzieć, który zastawi nam pół stołu a dostałam kawałek na oko 300 gramowy to jestem zadowolona. Była to wystarczająca ilość mięsa dla głodnej trójboistki, która dopiero co zeszła ze stoku! K. najwyraźniej też był zadowolony bo prawie się nie odzywał i zjadł wszystko.
Tak jak wspominałam obsługa była cały czas do dyspozycji, w dodatku bardzo uprzejma i pomocna. I zajęta :)
Poza jedzeniem i obsługą warto się wybrać do tego miejsca, żeby poczuć ten specyficzny klimat. Przyznam szczerze, że czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Miałam wrażenie, że trafiłam do warsztatu szalonego wynalazcy. Co prawda sama sala jadalna nie była zbyt bogata w ozdoby (i dobrze) ale już korytarz i (w szczególności) toaleta to kompletny odlot. Zamykając za sobą drzwi klient przenosi się z południa małopolski gdzieś… nie, nie wiem gdzie, ale wystrój jest szalony, w powietrzu unosi się zapach kadzideł, z głośników słychać mantry a w spłuczce są wodorosty ;)
Zzewnątrz restauracja prezentuje się równie zjawiskowo. Na foursquare przeczytałam, że lokal to rodzinny biznes, w którym mąż realizuje swoje artystyczne pasje a żona króluje w kuchni. Nie da się ukryć. Dzieło przypadło odbiorcom do gustu :)
Po więcej informacji i zdjęcia, które nadają się do oglądania zapraszam Was do strony restauracji.