Ten wpis będzie inny niż wszystkie. Bardziej osobisty niż kulinarny, chociaż mocno z kuchnią związany.
Kiedy przechodziłam na paleo (odrzuciłam laktozę i gluten oraz wszelkie ziarna) i po dłuższej przerwie reaktywowałam bloga podjęłam pewnego rodzaju wyzwanie. Nastawiłam się na mocne eksperymentowanie w kuchni.
Dla osoby bez przygotowania teoretycznego tak jak ja to prawdziwa wyprawa w nieznane. Pełna przygód i niebezpieczeństw. Oczywiście mogłabym skupić się na żywieniu mięsem i warzywami. To bardzo proste i wygodne (zresztą tak robię na co dzień). Ale nie o to chodzi w blogu kulinarnym prawda? Dlatego kombinuję. Usiłuję odtworzyć zwykłe przepisy na znane wszystkim potrawy z użyciem składników dozwolonych w paleo. I tak przygotowując wypieki muszę zastąpić zwykłą mąkę mąką kasztanową, cukier naturalnym miodem, mleko/śmietanę mlekiem kokosowym. Wszystkie te produkty zachowują się trochę inaczej niż oryginały więc ryzyko jest duże :)
W tym tygodniu postanowiłam wziąć się za tradycyjne świąteczne przepisy i stworzyć ich paleo wersje. Pierwsze wyzwanie – piernik z mąki kasztanowej. Pierwsze podejście – spalone. Pod wpływem zbyt dużej improwizacji wyszedł mi… zakalec :)
Drugie podejście było bardziej przemyślane, składniki dokładnie odważone i połączone w ściśle określonej kolejności. Wyszło bajecznie. Do tego ekspresowy sos z masła z orzechów nerkowca. Paleo niebo w gębie! Efekty możecie oglądać tu: Kasztanowy piernik z sosem z orzechów nerkowca
Drugie wyzwanie – pierogi. Oj czuję, że z tym będzie ciężko. Wg założenia miałam wykorzystać mąkę z żołędzi i kasztanów. Wszystko szło gładko dopóki ciasto na pierogi nie zaczęło się zachowywać jak ciasto do tarty :) Żadne próby modyfikacji nie przynosiły skutku. W końcu poddałam się. Niech będzie tarta. Musiałam w końcu wykorzystać farsz z kapustą i z grzybami. Zrobiłam nawet zdjęcia ale przepisu z tego nie będzie :) Wbrew opinii Marthy Stuart o blogerach kulinarnych testuję wszystkie swoje przepisy i dlatego nie mogę się z Wami podzielić czymś co powstało w wyniku ostrej improwizacji i nie pamiętam czego i ile użyłam. Musiałabym powtórzyć przepis na spokojnie, co może nastąpi za kilka dni.
Tarta zjedzona, składniki się nie zmarnowały ale pozostał pewien niesmak. Może dlatego, że zdecydowana większość nawet spontanicznych prób kulinarnych kończy się sukcesem i nie przyzwyczaiłam się do takich porażek? A może dlatego, że nie wiem jak te pierogi ugryźć? Nie dają mi spokoju i nie spocznę dopóki nie opracuję bezglutenowej wersji tego sztandarowego polskiego dania!
A co Wy robicie w razie porażki? Pozbywacie się nieudanych potraw w brutalny sposób? Wykorzystujecie je w codziennej, nieblogowej kuchni w inny sposób? A może po prostu zjadacie przymykając oko na “nie tą” konsystencję lub smak?
Na koniec dodam jeszcze, że w trakcie kuchennych zmagań jednym uchem słuchałam kuchni+. Jedno zdanie, jak się okazuje prorocze, zapadło mi szczególnie w pamięć (choć nie potrafię go dokładnie zacytować). Jacques Pepin w swoim programie stwierdził (mniej więcej), że nie powinniśmy się bać ponosić porażek bo to one budują nasze doświadczenie. I tego będę się trzymać :)