Być może to dość nietypowy temat jak na mojego bloga ale sami wiecie, że od czasu do czasu lubię podzielić się czymś co nie jest wprost powiązane z kuchnią czy paleo. Kiedy to piszę jest już wieczór, siedzę przy stole, wsuwam budyń z kasztanów z truskawkami i zerkam jednym okiem na program Anthony Bourdain. W perspektywie mam jeszcze spędzenie prawie dwóch godzin w towarzystwie gumy, rollera i kauczukowych piłeczek. I w związku z tym naszła mnie refleksja, którą trudno mi zatrzymać tylko dla siebie.
Mam za sobą dłuższe i krótsze okresy zainteresowania różnymi aktywnościami fizycznymi ale dopiero kiedy trafiłam na siłownię poznałam co to prawdziwa siła motywacji. I nie, nie mam tu na myśli kolegów i koleżanek z siłowni krzyczących kiedy zmagasz się ze swoim maksem wykrzywiając twarz do granic możliwości. Mam na myśli morze filmów motywacyjnych, w których gwiazdy fitnessu, crossfitu, trójboju czy inni różnej maści atleci powtarzają nam w kółko, że możemy wszystko i nic nas nie zatrzyma.
Czy to źle? Na ogół nie, jeśli ktoś potrzebuje takiego wsparcia, żeby wstać z krzesła i iść na trening to w porządku. Ja akurat nigdy nie miałam tego rodzaju dylematów ale jestem w stanie to zrozumieć. Wszystko to jest OK jeśli tylko nasze reakcje są zdrowe. Czasami jednak ta motywacja przybiera chorobliwe rozmiary. Słuchamy jak C.T. Fletcher drze nam się do ucha, że mamy zrobić swoją pieprzoną serię a przetrenowanie nie istnieje.
No i wstajemy od biurka po ośmiu godzinach przy komputerze, my przeciętni Kowalscy, i lecimy do swojego fitness klubu dzierżąc kartę benefitów czy innych. I robimy trening z internetu, tak jakby nie miało być jutra. Jakbyśmy walczyli o podium. Po treningu szybkie cardio i jedziemy do domu położyć się na kanapie bo ulubiony serial zaraz się zaczyna. Albo łapiemy bakcyla i zaczynamy startować w takich czy innych zawodach, kontynuując swoją regularną walkę o najlepsze rezultaty pod okiem mentorów z youtube. Za wszelką cenę pędzimy na siłkę albo inny trening nie zważając na ból, zmęczenie czy rozkładającą nas chorobę.
I tu zaczyna się problem bo po jakimś czasie wszystko siada. Bo coś zaczyna boleć, coś strzela, pojawia się kontuzja ale przecież przetrenowanie to bajka więc ciśniemy dalej aż nie jesteśmy w stanie trenować i całą formę szlag trafia. I wtedy mamy sobie za złe, sobie i swojemu ciału, że nie działa tak jak powinno, że nie jesteśmy wystarczająco hardkorowi, Fletcher nie byłby z nas zadowolony. Bo nie jest perfekcyjne, albo za duże, albo za małe a teraz jeszcze odmawia posłuszeństwa kiedy.
Tymczasem zapominamy, że nasz organizm to skomplikowana machina, która wymaga troski, uczucia i zrozumienia. Na to jak zrobimy swoją pieprzoną serię ma wpływ nie tylko to jak pilnie trenujemy ale też to, czy jedliśmy dobrze, czy spaliśmy dobrze, czy nie drąży nas jakaś infekcja, czy żyjemy w stresie czy też nie. Czy poza treningiem poświęcamy swojemu ciału uwagę czy też wymagamy od niego bezwarunkowego posłuszeństwa. Czy zwracamy uwagę na to jak trenujemy a nie tylko czy zrobiliśmy trening (w myśl popularnej zasady „lepszy byle jaki trening niż żaden„). Czy ciśniemy na ilość zamiast na jakość, co może byłoby w jakimś stopniu do wybaczenia kiedy walczymy na zawodach na granicy a może i powyżej swoich możliwości ale nie w ramach treningu. Czy kochamy swoje ciało za to ile jest w stanie zrobić a nie gardzimy nim w momentach słabości.
Nie pisałabym o tym wszystkim, gdybym nie była takim Kowalskim co to po ośmiu godzinach w pozycji krytycznej dla kręgosłupa idzie robić wyniki, bo trzeba się wyładować. I gdybym potem nie przeżywała dramatów rodem z paradokumentu „Dlaczego ja?” pod naciskiem drewnianego patyczka fizjoterapeutki. Na szczęście przyszła refleksja i mogę tylko żałować, że tak późno. Po nieprzespanej nocy zamiast w podskokach przerywanych zawrotami głowy lecieć na siłkę uznaję, że trening należy przełożyć. I nie szkoda mi spędzić wieczoru na podłodze w salonie mobilizując to czy owo. W pewnym sensie godzę się z obecnością bólu ale nie ignorując a traktując jako sygnał, że ciało wymaga troski i większego skupienia na nim również poza treningiem. I potem przychodzi taki moment, kiedy to ciało którym się zaopiekowałam nagle zaskakuje mnie swoimi możliwościami, odpłaca za codzienną troskę.
Na koniec przypominam sobie słowa Sifu, który podczas treningu kung fu krzyczał do nas „niech umysł panuje nad Waszym ciałem a nie ciało nad umysłem” i interpretuję je na swój sposób. Do sportu jak do wszystkiego innego trzeba podchodzić z głową i przeć naprzód dając z siebie 100% ale nie za wszelką cenę.