Do napisania tego wpisu zabierałam się już kilka razy. Mogę bez wahania stwierdzić, że jest to najtrudniejszy wpis w mojej blogowej karierze. Póki co. Jeszcze nigdy aż tak się przed Wami nie odsłoniłam i powiem szczerze, że boję się Waszej reakcji i (pewnie) nieuniknionej oceny.
Część z Was zna moją historię. Część może nawet pamięta początek i etapy moich zmagań (mam tu na myśli znajomych z “realu”). Część z Was z kolei być może myśli, że zawsze byłam w miarę fit i być może nie powinnam rościć sobie prawa do nauczania innych jak i co jeść. Nic bardziej mylnego! Muszę przyznać, że przez całe życie zmagam się ze swoim wyglądem i samopoczuciem. Zaliczyłam mnóstwo wzlotów i upadków, sprawdziłam większość dostępnych na rynku diet wzbogaconych o różnego rodzaju aktywności fizyczne.
Mam wrażenie, że największy problem pojawił się kiedy zaczęłam pracę zawodową. Siedzący tryb życia, siedzenie przed komputerem do późnych godzin nocnych i dieta oparta głównie o pizze, pierogi i drożdżówki popijane kawą i coca colą odcisnęły swoje piętno na moim organizmie. Sytuacja uległa jeszcze większemu pogorszeniu kiedy kupiłam samochód. Stoczyłam się po równi pochyłej.
Próbowałam się ratować wykupując abonament w pewnym serwisie dietetycznym. Udało mi się zrzucić 10 kg jednak szybko zaczęło mi przeszkadzać, że co tydzień dostaję ten sam zestaw a moja dieta składa się głównie z gotowych dań mrożonych, jogurtów i chudej szynki. Brakowało mi w tym wszystkim smaku i różnorodności. To co zgubiłam szybko wróciło z nawiązką a ja przestawiłam się w tryb zaprzeczenia. Aż do momentu przełomowego, którym była firmowa sesja zdjęciowa z profesjonalnym fotografem. Kiedy zobaczyłam efekty jego pracy chciałam zapaść się pod ziemię. Byłam koszmarnie gruba! To był luty 2012 roku. Ważyłam blisko 90 kg a obwód mojego brzucha przekroczył 100 cm.
Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że źle ze mną ale zanim faktycznie zaczęłam nad sobą pracować minęło jeszcze kilka miesięcy. W lipcu tego samego roku zapisałam się do trenerki personalnej poleconej przez znajomą. Pamiętam pierwsze spotkanie, dwie godziny wysłuchiwania o tym jak bardzo sobie szkodzę i dlaczego jestem tu gdzie jestem. Jo (trenerka) była w szoku, byłam jej najcięższym przypadkiem. Pamiętam, że po raz pierwszy nie otrzymałam gotowego rozwiązania, rozpisanej na tydzień diety. Dostałam zestaw zasad, przykazanie by notować wszystko co jem i nakaz treningu 3 razy w tygodniu. I tak zaczęła się moja przygoda z treningiem siłowym. Efekty przyszły szybko, jednak w pewnym momencie coś zaczęło się psuć. Po początkowym wzroście zaczęłam opadać z sił i coraz częściej pojawiały się złe myśli. Teraz już wiem, że moja dieta była zbyt restrykcyjna. Uboga w węglowodany, uboga w tłuszcz. Dotarłam do moich zapisków z tamtego okresu:
Przerażające prawda? Zaczęłam się zbliżać do tego od czego uciekałam od dłuższego czasu (ale to temat na inny wpis) a i tak dopadł mnie przestój. Waga stała, wymiary stały. Organizm chyba przeszedł w Stan Wyjątkowy.
To był też moment, kiedy poczułam, że samo ćwiczenie dla ćwiczenia nie sprawia mi przyjemności, że muszę mieć w tym jakiś cel poza odchudzaniem. Trener K. przekonał mnie wtedy bym zainteresowała się trójbojem (więcej o moich treningach tu). Wtedy też trafiłam na paleo. Najpierw wspomniał mi o nim znajomy (co na początku zignorowałam) a potem trafiłam na książkę Robba Wolfa i postanowiłam spróbować na miesiąc. Początkowo popełniałam szereg błędów na czele z niejedzeniem wystarczającej ilości tłuszczu, w końcu fobia była głęboko zakorzeniona. Tak czy inaczej i tak poczułam się o niebo lepiej. Ciągle wydęty brzuch, ciągłe zmęczenie fizyczne i psychiczne minęły! Przestałam jeść węgle przed treningiem i nagle okazało się, że czuję się lekko i mam lepsze wyniki. Pewnego dnia zrobiłam zestawienie i rozrysowałam wykres. Byłam w szoku jak bardzo jedzenie wpłynęło na moją siłę!
Wyniki sportowe poszły w górę a waga i wymiary znów zaczęły spadać. Najważniejsze dla mnie jednak było to, że zaczęłam znów żyć pełnią życia i mój blog przeszedł reaktywację. Po przejściu na paleo miałam miliony możliwości kulinarnych! Moje śniadania przestały się ograniczać do owsianki na wodzie a kolacje do chudego twarogu z tuńczykiem i pomidorem. Niedługo potem trafiłam na Azory i zaczęłam jeździć na zawody. Wszystko zaczęło się na nowo układać.
Jakiś czas później trafiłam na książkę Williamsa „Dieta bez pszenicy” i dotarło do mnie, że towarzyszący mi od zawsze Zespół Jelita Drażliwego to nie jakieś tam fanaberie i stresujący się brzuszek a całkiem poważne schorzenie o objawach zbliżonych do celiakii. Stało się dla mnie jasne dlaczego nawet przejście na low carb złożony z kaszy i owsianki nie było dla mnie dobrym rozwiązaniem i skąd się brał mój wielki brzuch (o tym też kiedyś napiszę).
Paleo pozwoliło mi nie tylko ruszyć z miejsca z redukcją czy wynikami sportowymi ale też zmienić podejście do diety. Zaczęło mi zależeć przede wszystkim na zdrowiu a nie na odchudzaniu. Zaczęłam traktować jedzenie jak sposób na jego osiągnięcie i zaczęłam naprawdę rozumieć po co mi wszystkie składniki odżywcze. Uwolniłam się też od kultu kalorii i makroelementów. Jem tyle ile potrzebuję zwracając uwagę na kompozycję składników na moim talerzu ale i na ich pochodzenie. Wiem jak dieta wpływa na moje samopoczucie fizyczne i psychiczne i wiem jak sterować swoim odżywianiem.
Właściwie patrząc wstecz nie żałuję żadnej ze swoich decyzji, każda z nich pozwoliła mi przejrzeć na oczy jeśli nie od razu to po jakimś czasie. Należę do osób, które najlepiej uczą się na własnych błędach dlatego uważam, że każdy mój krok miał sens. Jestem też wdzięczna każdej osobie, którą spotkałam na swojej drodze i wszystkim, którzy ze mną wytrzymywali w trudnych chwilach ;)
Jakie są efekty moich zmagań? Wiem, że wszyscy na to czekaliście (o ile nie przewinęliście od razu do końca!). Zaczęłam od 90 kg żywej wagi a teraz waha się ona 65 do 67 kg. Obwód mojego brzucha zmniejszył się o 30 cm a ubrania kupuję nawet o 4 rozmiary mniejsze (46 do 38). Czy to koniec? Nie. Na pewno część z Was uzna, że mogłabym wyglądać lepiej. Fakt. Stawiam przed sobą kolejne cele ale jestem dumna z tego co osiągnęłam i nie mam już takiego ciśnienia. Cieszę się z tego, że osiągnęłam stabilność i nie obawiam się kolejnego efektu Jo-Jo. Bo do czego tu niby wracać? Do pizzy, pierogów i Coli? Nie ciągnie mnie ani trochę!
Chciałabym jeszcze dodać, że specjalne propsy należą się K. za to, że wytrzymywał ze mną kiedy byłam nieznośnym żarłokiem w rozmiarze XXL <3
Jeśli po zapoznaniu się z moją historią rozważasz przejście na paleo proszę zapoznaj się z moim przewodnikiem – O czym musisz wiedzieć zanim przejdziesz na paleo?