Ostatnio cierpię na niedoczas (mam wrażenie, że się powtarzam!). Wysłałam co prawda większość materiałów do nowej książki do wydawnictwa ale w związku z tym, że ostatnio poświęcałam jej całą swoją uwagę (nie licząc osobnej uwagi, która jest zarezerwowana dla Alki) muszę sporo nadrobić w pracy. Staram się więc jak najwięcej wycisnąć z tego czasu który mi pozostał.
W zeszłą sobotę były urodziny K. Z tej okazji postanowiłam zrobić tort ultra czekoladowy i piekąc dwie pieczenie (torty!) na jednym ogniu zrobić zdjęcie na okładkę. Wszystko szło gładko dopóki o 1 w nocy podczas miksowania ciasta nie strzelił mi blender ręczny a następnie mikser planetarny podczas ubijania ganaszu który zresztą zaczął zdradzać objawy zważenia. Byłam już tak zmęczona, że bez słowa zapakowałam ganasz do zamrażarki a upieczony biszkopt do szafki. Następnego dnia po złożyłam najbrzydszy tort ever z biszkoptu, zastygłej w lodówce śmietanki kokosowej z dodatkiem ekstraktu z wanilii i galaretki do której dwa razy dokładałam żelatyny bo mi nie zastygła za pierwszym.
Serio to był zły weekend na desery! Na szczęście zasada „nie wygląda ale smakuje” sprawdziła się również w przypadku tortu K. i mój honor został uratowany.
A ja w ramach inwestycji w blogową i książkową działalność zamówiłam wymarzonego „kiciusia”. I jest już u mnie. I będąc w niedoczasie postanowiłam go dziś przetestować w najprostszy możliwy sposób – robiąc ciasto z rabarbarem. I powiem tak – warto było! Kupić „kiciusia” oczywiście, ale ciasto upiec również ;)
Serio przepis jest tak prosty, że wyjdzie każdemu. Nawet w dzień w którym nic nikomu nie wychodzi.