Kiedy dzwoni do mnie mój szwagier mogę mieć pewność, że szykuje coś szalonego. Albo umiarkowanie szalonego. Tak samo było jakiś tydzień temu, kiedy zadzwonił i spytał „jedziemy nad morze w długi weekend?”. Hmmm… należę do osób, których nie trzeba namawiać na wyjazd nad polskie morze. To tak jak w tym dowcipie:
– Co robisz?
– Idę na wódkę
– No dobra, namówiłeś mnie
Tylko wódkę zamieniamy na morze ;)
No więc pojechaliśmy. Całą (no prawie) rodziną, z rodzinnym biletem na pendolino. 6 godzin pociągiem i byliśmy na miejscu.
Sopot przywitał nas piękną pogodą ale po zakwaterowaniu w naszej miejscówce poczuliśmy głód kawy. Po krótkim spacerze znaleźliśmy się w miejscu absolutnie pięknym. White Marlin to bistro i restauracja. Mieliśmy już zarezerwowane miejsce na kolację tego dnia więc skusiliśmy się tylko na desery. Na swoje nieszczęście dałam się namówić na bezglutenowe ciasto z kajmakiem. Niestety prawdopodobnie ciasto było na mieszance bezglutenowej i mogłam to odczuć przez resztę wyjazdu. Także strzeżcie się jeśli jesteście tak delikatni jak ja i poprzestańcie na kawie i napawaniu się wnętrzem i zewnętrzem tego miejsca. Albo zamówcie coś na słono.
Mój nastrój po cieście był gorzej niż kiepski więc nie potrafiłam docenić kolacji. Więc o tym później.
Piątek przywitaliśmy „domowym” śniadaniem czyli szakszuką z tego co udało mi się znaleźć w osiedlowym sklepie, warzywami i wędlinami. Na stole znalazł się tez chleb żytni (bo „bez chleba się nie da”), który wywołał gorącą dyskusję na facebooku.
Po śniadaniu wybraliśmy się na spacer, podczas którego gorąco dyskutowaliśmy na temat miejsca na kolację. Ogólnie rzecz biorąc należę o osób, które najlepiej się czują kiedy gotują sobie same. A już szczególnie obawiam się restauracji włoskich, w wersji najbardziej znanej w Polsce – czyli pasta i pizza króluje a mąka jest w każdym zakamarku kuchni. Zresztą podejrzewam, że moje samopoczucie tego dnia było pod mocnym wpływem nieszczęsnego bezglutenowego ciasta z kajmakiem. Tak czy inaczej domagałam się by odwiedzić restaurację bardziej mięsną niż makaronową. I udało się, ale w porze obiadu. Odwiedziliśmy Crudo, które na fanpage’u poleciła mi Kasia. Po chwilach konsternacji spowodowanej panującymi pustkami, brakami w menu (wydaje mi się, że nie jest wielkim wysiłkiem usunąć wypisane kredą pozycje menu dnia) i dość dziwnym zachowaniem kelnera (poproszony o zorganizowanie miejsca dla 6 osób w ogródku praktycznie rzucił dostawianym stolikiem) dostaliśmy swoje jedzenie.
Niebo w gębie. Łosoś z musem z marchewki i szparagami był pyszny. Dorsz na tapioce i burger ponoć również. Porcje wydały nam się dość małe ale wszyscy wyszliśmy najedzeni. Mój honor został uratowany!
Po obiedzie porwałam K. na spotkanie z Alicją, Dawidem i Jagódką z Barbell Kitchen, którzy z kolei porwali nas na zapierającą dech w piersiach wyprawę na Klif Orłowski. Paleo dzieci nie mają lekko ;)
No ale. Jak na bloga kulinarnego przystało wróćmy do jedzenia. Bo to co teraz napiszę może Was zainteresować jeśli niedługo (albo i później) wybieracie się do Trójmiasta. Kolację tego dnia, jak i poprzedniego, mieliśmy zaplanowaną w Tesoro, restauracji prowadzonej przez Włochów i obleganej przez Włochów i Polaków (choć pewnie znalazłoby się tam sporo przedstawicieli innych narodowości). Uspokoiłam trochę swoje żywieniowe lęki i poszukałam bezpiecznych pozycji w menu. Jak się okazało delikatni również mogą się najeść. Na przykład trzema rodzajami przystawek-półmisków: serów, wędlin, sezonowych grillowanych warzyw albo antipasto misto Tesoro czyli czym chata bogata. Godne polecenia. Na drugie danie wybrałam małże w białym winie (porcja była ogromna) ale polecić mogę też stek z tuńczyka albo grillowaną doradę. Choć to wszystko menu tygodniowe więc nie wiem czy traficie na te pozycje jeszcze później.
Powiem szczerze, że dawno nie byłam w restauracji o podobnym klimacie (choć wnętrza mnie nie oczarowały). Świetne jedzenie, miła obsługa, która nawet blisko północy nie dawała odczuć że jest zmęczona (nawet na zapleczu), muzyka na żywo (no dobra, wokal na żywo) i ogólnie panująca wesołość wytłumaczyły mi dlaczego szwagier zarezerwował stolik już przy okazji rezerwacji noclegu w Sopocie i dlaczego przed restauracją ustawiają się wielometrowe kolejki oczekujących na wejście.
Trójmiasto pożegnaliśmy późnym spacerem na plaży i obserwowaniem wschodu księżyca. Zawsze mi smutno kiedy opuszczam morze ale tym razem było mi łatwiej bo wracałam z perspektywą spotkania części z Was na Kolektywnym Paleo Pikniku.
Wstałam więc w niedzielę (prawie) skoro świt i zabrałam się za przygotowanie ciasta, naleśników, mrożonej herbaty i owoców. Zapakowałam też trochę kiełbasek jagnięcych (o które ciągle ktoś pyta na instagramie i facebooku) i pojechaliśmy z K. do parku Jordana. Kiedy już dojechaliśmy na miejsce odebrałam telefon od Justyny, która uświadomiła mi, że coś chyba nie gra i sama ustawiłam miejsce pikniku w Parku Decjusza. Czyżby efekty brain fogu po spożyciu ciasta? ;) Tym samym zafundowałam sobie i K. sprint rowerowy wałami wzdłuż Rudawy. Ice Tea bez odrobiny lodu jeszcze nigdy nie smakowała mi tak dobrze!
Piknik był kameralny i bardzo udany. Z pewnością będą kolejne edycje bo to świetna okazja do wymiany nie tylko smaków ale i doświadczeń. Dzięki: Kasi, Justynie, Agnieszce, Grzegorzowi i Jackowi i K. oczywiście za przybycie (Agnieszka i Grzegorz – szacunek za przejechanie w sumie 100 km rowerem w ten upał!) i przygotowanie pyszności. A jeśli czytacie to i należycie to tej grupy, która się zapisała i nie przyszła – żałujcie!
Teraz siedzę sobie na balkonie (nadal jest niedziela kiedy to piszę) z paleo frappe w dłoni i cieszę się strasznie z tego weekendu. To taki urlop w pigułce, okazja do naładowania baterii. Świetny czas spędzony w towarzystwie świetnych ludzi i dobrego jedzenia. Mogę jutro z powerem wrócić do codziennych obowiązków, prostego jedzenia (w znacznie mniejszych ilościach) i ciężkich treningów!