Nie jestem zbyt czujną blogerką i przepisy świąteczne wymagające długiego przygotowania nigdy nie były moją mocną stroną. Po prostu zawsze trafiałam na nie za późno. Tak samo było z miodownikiem – przepisem na słowiański obrzędowy wypiek, który znalazłam wśród przepisów Słowiańskiego (a jakże) Bloga. Postanowiłam jednak dać mu szansę (przepisowi nie blogowi) i stwierdziłam, że ciasto przygotowane na początku grudnia świetnie się sprawdzi na początku roku, kiedy zapewne będziemy oddawać się z K. białemu szaleństwu w Białce. Postanowiłam więc zainspirować się przepisem na miodownik i upiec własne, bezglutenowe ciastka dojrzewające.
No cóż. Sami wiecie jak to jest z tym białym szaleństwem w tym roku. Niemniej jednak ciastka zostały pochłonięte (głównie przez K. – ciasteczkowego potwora) do kawy. Całe szczęście udało mi się zrobić kilka zdjęć!
A teraz ważny komunikat. To są teoretycznie ciastka kiszone. Zanim zabierzecie się za przygotowanie ich i uzbroicie w cierpliwość i inne poświęcenia (przestrzeń w lodówce bywa na wagę złota) uprzedzę Was, że to ciastka bardzo różne od wszystkich innych, których próbowaliście. Mają w sobie mnóstwo miodu i to czuć, są słodkie, ale nietypowo słodkie bo proces fermentacji nadaje im takiej specyficznej kwaskowości. Słodycz w zasadzie wzmacnia się razem z kruchością wraz z upływem czasu po pieczeniu. Można powiedzieć, że te ciastka dojrzewają przed i po pieczeniu. Moim zdaniem warto. Można takie ciastka przygotować w większej ilości i trzymać na czarną godzinę albo nagłe wypadki (niezapowiedziani goście).